Teddy Baxter Sro 29 Maj 2019, 20:36 | |
| Prezentacja Imię: Theodora Nazwisko: Baxter Wiek: dziewiętnaście lat Pochodzenie: San Francisco, California Staż w obozie: osiem lat Rodzic: Hekate Drużyna Dionizosa Ranga: członek obozu Zajęty wygląd: Zoe Barnard | |
Aparycja Czterdzieści osiem piegów, od lewej kości policzkowej do prawej; latem liczba ta zwiększa się, nieregularnie i nieoczywiście, rozlewa się na ramiona, dłonie, plecy i nogi. Ojciec, ze swoją ciemną skórą i brakiem jakichkolwiek błędów w pigmencie, od zawsze powtarzał, że ma to po matce, ale Teddy dalej nie miała okazji się o tym przekonać. Poza mnożącymi się piegami nie ma w niej nic nadzwyczajnego — oczy ma brązowe, ciemne, pospolite; może jest trochę za chuda i za długa, może ma trochę zbyt kościste palce, za długie włosy. Włosy to w ogóle jej zmora; ciężkie i poskręcane, wiecznie skołtunione, suche i napuszone, nie słuchają jej wcale i nie dają się ułożyć, niezależnie od rosnącej frustracji. Właściwie to brwi też nie chcą jej słuchać; rosną jak chcą, czasem nawet spotykając się po środku czoła — na co Teddy zresztą coraz rzadziej zwraca uwagę. Na lewej łydce ma bliznę, długą na dobre osiem centymetrów — ślad po psie sąsiada, ukochanym psisku ze zbyt długimi pazurami. Pod żebrami, po lewej stronie, też ma szramę; kiedy miała pięć lat, spadła z huśtawki. Zero pamiątek po potworach. Jeszcze. | Charakter Łatwo przystosowuje się do nowych sytuacji — akceptuje rzeczy takimi, jakimi są, niezależnie od ich natury, nie rozwarstwia swoich problemów, zawsze patrzy naprzód. Ogromne problemy sprawia jej jednak budowanie jakichkolwiek poważniejszych relacji; ma brzydką tendencję do uciekania od odpowiedzialności, zobowiązań i głębszych uczuć, chociaż nigdy się do tego nie przyzna. W ogóle do niewielu rzeczy się przyznaje; z trudem przechodzi jej przez gardło słowo przepraszam, jeszcze trudniej jest jej dojść do wniosku, że mogła się mylić. Mimo to wie, że nie jest wcale najmądrzejsza, najpiękniejsza i najlepsza — i aktualnie, po latach bicia się z samą sobą, ma to serdecznie gdzieś. Nauczyła się ignorować nieprzyjemności, zaciskać zęby i gryźć się w język, ale dalej nie potrafi biernie wysłuchiwać cudzych wynurzeń przez kilka godzin. Nosi ją. Włóczy się wieczorami i wczesnym rankiem, zwiedza okolicę, którą przecież zna jak własną kieszeń; nie potrafi usiedzieć w miejscu, wiecznie musi coś robić, a myśli przebiegają przez jej głowę zbyt szybko, aby mogła skupić się na czymkolwiek na dłużej. Czasem jednak przygniata ją wszystko — cała ta magia, cały ten obóz i całe to życie — i czasem płacze w poduszkę, sfrustrowana i samotna. |
Przykładowy post Mieszkanie wydawało jej się obce. Puste ściany były białe, w oknach wisiały białe firanki, blat aneksu kuchennego był biały, drzwi do łazienki były białe. Ta wszechogarniająca biel była zimna, ostra i nieprzyjemna, jak na szpitalnej sali; nie było przed nią ratunku, zaglądała do każdego kąta pokoju i dalej, w odmęty sypialni i korytarza. Teddy czuła, że jej klatka piersiowa staje się niewiarygodnie ciężka. Zwinięta na kanapie — białej kanapie — wpatrywała się w podłogę, jedyny element wymykający się z normy, przełamujący chłód pomieszczenia ciepłym odcieniem drewna. Fascynujące kształty, eliptyczne i wydłużone, nieregularne, poprzerywane ciemnymi punktami, stały się głównym obiektem jej zainteresowania. Nie lubiła tu być. W obozie przebywała od ośmiu lat, ale nigdy nie czuła się w nim na miejscu; na pamięć znała uliczki i ścieżynki, każde drzewo i każdy dom, ale wcale nie chciała tam być. Czuła się samotna i zagubiona, tęsknota gniotła ją gdzieś w środku, od żeber po gardło, było jej niewygodnie w samej sobie, we własnym mieszkaniu. Ta niewygoda i dyskomfort pchały jej do oczu łzy, kazały się zwinąć w kłębek i nakryć kocem aż po uszy. Czasem zapominała, że nie przystoi jej beczeć w poduszkę. Nie obchodziła jej żadna matka, żadni herosi, misje i inne ogromnie ważne sprawy, a już zwłaszcza te, które miały podobno dotyczyć całej ludzkości. Niedobrze robiło jej się na myśl o tym, że gdzieś daleko, w innym wymiarze czy innym świecie, czy też cholera wie gdzie właściwie, są ci wszyscy bogowie; był to dla niej zbyt obszerny koncept, idea zbyt rozbudowana i zbyt wszechogarniająca, żeby przyjąć ją do świadomości bez echa. Dla niej matka była martwa; od lat leżała na wzgórzu za domkiem, w San Francisco, kilka metrów pod ziemią. Ojciec nigdy tego nie potwierdził, ale babcia opowiadała jej tę historię przez kilka lat — mama zmarła z powodu komplikacji po przebytej anginie parę miesięcy po urodzeniu Teddy, a podczas pogrzebu niebo płakało razem z nimi. Tata zbaczał z tematu albo mówił, że wyjechała do Europy, ale pięcioletnia Theodora nie wiedziała, czym w ogóle była cała ta tajemnicza Europa; za to opowieść babci — chociaż bardzo smutna i przykra — miała w sobie coś z bajki na dobranoc, doskonale działającej na dziecięcą wyobraźnię. Nie było więc żadnej mamy. Żadnej Hekate i żadnych mocy, żadnych treningów i innych głupot, kompletnie dla niej nieistotnych. Nie chciała za nikogo walczyć, z nikim się bić ani dowiadywać się nagle, że ma w sobie boski pierwiastek, że wszystkie możliwe potwory, odwiedzające ją wcześniej tylko w koszmarach, tak naprawdę są, istnieją, a ponadto — chcą zabić, zjeść, rozerwać na strzępy. Nie. To był absurd, jakiś marny żart. Mistyfikacja, może jakiś głupi eksperyment. Przez lata dostosowywała się do różnych sytuacji, do miejsc i towarzystw, wpasowywała się jak kameleon; w ciągu jedenastu lat mieszkała w siedmiu różnych stanach i dziewięciu różnych miastach, nauczyła się, że w zmianach nie ma nic złego. Tata zapewniał jej stabilizację; tata był zawsze, nieważne gdzie akurat się znaleźli. Doświadczał razem z nią jej porażek i sukcesów, poprawiał jej humor, uczył nowych rzeczy, tłumaczył, jak działa wszystko wokół niej, cały świat; była jego oczkiem w głowie. A teraz, kiedy była osiem lat starsza, zamknięta w tym nieznośnie białym mieszkaniu, niesmak i niepokój przebiegały jej po plecach. Miała dziewiętnaście lat, ale czuła się jak małe dziecko; zresztą, wcale nie była jeszcze przecież dorosła, a tym bardziej dojrzała. Falami uderzało ją poczucie beznadziei i tęsknoty, tęsknoty za tatą — zupełnie tak, jakby była dzieckiem posłanym na letni obóz, wyczekującym powrotu do domu. Ale to miał teraz być jej dom. Technicznie rzecz ujmując, był nim od kilku lat; kiedy zbliżały się jej dwunaste urodziny, sama podjęła decyzję, że nie może dłużej być zagrożeniem dla własnego ojca — potwory przestawały utrzymywać uprzejmy dystans i coraz częściej Teddy czuła, jak paraliżuje ją strach z nimi związany. Wtedy najbardziej na świecie nie chciała się bać i upewnić się, że tacie nic nie grozi. Spakowała się w plecak turystyczny i uciekła przez okno własnej sypialni, przekonana, że robi słuszne. Wtedy była pewna, że to jedyne wyjście. Teraz było jej źle i obco, w tym śmiesznie czystym i jasnym mieszkaniu, byle jakim, bez charakteru, od zawsze traktowanym jak pokój hotelowy, nie dom. Stąd już nie miała dokąd uciec.
Ciekawostki > poza sporadycznymi napadami beznadziei i smutku, które nie zdarzają się częściej niż dwa razy na miesiąc, to całkiem wesoła dziewczyna, gotowa do przygód wszelakich; > ma w swojej sypialni pluszowego psa, którego dostała od taty na czwarte urodziny, album ze zdjęciami i pudło pełne starych biletów, pojedynczych fotografii, figurek i innych sentymentalnych pierdół; > za wszelką cenę chce zostać matką co najmniej pięciu różnych roślin doniczkowych, ale kompletnie nie ma do nich ręki i z doświadczenia wie, że jej dzieci usychają w zastraszającym tempie; > boi się ciemności, śpi przy załączonej lampce i nie chodzi w nocy do toalety — w ogóle całe to samotne mieszkanie wcale jej nie służy, w związku z czym wiecznie ma włączony telewizor, wyłącznie w celu zapełnienia ciszy; > ostatnio doświadczyła paskudnej reakcji alergicznej po maśle orzechowym i od tamtego momentu trzyma się z daleka od jakichkolwiek produktów zawierających orzechy; > chce mieć psa, żeby móc go nazywać parówką, chodzić z nim na spacery i wlać w niego całą swoją miłość, skoro nie za dobrze radzi sobie z ludźmi na dłuższą metę. |
|