Wyjazd do Wietnamu dla Billy’ego nie był niczym specjalnym całe jego życie było poświęcone sprawą istotnym dla obozu. Miał konkretną misję i dostał wskazówki bezpośrednio od Asklepiosa. Niemal zawszę tak było. Nierzadko nawet kapitan drużyny nie miał wglądu w to jakie zlecenia Japończyk wykonuje. Był narzędziem w rękach bogów to oni dyktowali warunki, a on posłusznie wykonywał rozkazy. Nie przeszkadzał mu taki stan rzeczy wręcz przeciwnie uwielbiał dreszczyk podniecenia przed polowaniem, akcję i walkę. Życie bez tego oraz oczywiście bez porządnej popołudniowej drzemki nie miało sensu. Ależ też czego można oczekiwać od człowieka, który jest prosty jak kij bambusowy? Chociaż elastyczny i potrafiący dostosować się do ekstremalnych warunków. Znajdował się jakieś sto kilometrów od miasta Hạ Long, miejsca tak pięknego, że jemu poecie i estecie dech w piersiach zapierało za każdym razem, gdy je widział z lotu ptaka, a konkretnie samolotu. Tym razem pobyt w Wietnamie jednak zapowiadał się na krótko miał przeprowadzić eksterminację gniazda ghuli. Zadanie dość proste chociaż może się strasznie pogmatwać jeśli pozwoli się na zranienie przy pracy. W jego zawodzie nie było miejsca na błędy. Na wyznaczone miejsce przyjechał z informatorem – satyrem, a był to cmentarz chociaż nie pospolity. Ludność zamieszkująca ten piękny i czasami dziwny kraj często miała w zwyczaju chować swych zmarłych nieopodal pól ryżowych. Tak też jak nietrudno się domyślić, był to idealny bufet dla trupojadów, a że w okolicznej wiosce niedawno gościła epidemia, było wiele świeżych mogił stąd też tak duży i nagły przyrost drapieżników. Rozkopane groby jednak nie były w tym wszystkim najgorsze. Stwory, gdy skończyło się im pożywienie zaczęły schodzić z gór do wioski i zaczęły mordować zwierzęta domowe jak i ludzi. Ci przerażeni pierwszymi ofiarami popadli w panikę sądząc, że to kara niebios za występki i inne takie – wiadomo przesądna wiejska ludność. Wszak jak mogli wiedzieć, że to potwory? Nie mieli w sobie genu bogów, by je dostrzec. Billy, z miejsca bez chwili odpoczynku udał się po długiej trasie i jeszcze dłuższym locie w góry śladem trupojadów. Wytropił je, a o zmierzchu dotarł do gniazda położonego u zbocza jednej z gór. Nim wstał nowy dzień truchła potworów płonęły na stosie, a heros odpoczywał w cieniu drzew i spoglądał na krwawy świt. W ten czas jak znikąd zjawił się znajomy satyr i przyniósł nowinę o grupce herosów, która przed trzema dniami wyruszyła na wyprawę w głąb Hoang Lien Son – pasmo górskie jedno z najwyższych w Wietnamie. Jak dotąd nikt z kilkuosobowej drużyny nie dał znaku życia. Satyr martwił się o młodych herosów, gdyż to on ich przyjął i zapoznał z sprawą, która dla Azjaty wydawała się błaha i z miejsca uspokajał przewrażliwionego koziego znajomka o jego bezpodstawnych emocjach. Niestety nic to nie dało, a że Billy chciał mieć namolnego i marudnego Satyra z głowy przystał na jego prośbę i bez chwili zwłoki ponownie zasiedli za kółkiem starego Jeepa i ruszyli serpentynami czarnych dróg przez wąwozy i góry, podziwiając urokliwe pejzaże tegoż pięknego kraju. 358 km na północny zachód od jednego z największych i najstarszych miast Azji – Hanoi. Wśród gór i mgieł, które skrywały je. Bladym świtem heros przedzierał się nieznanym szlakiem przez gęsty las tropem pięcioosobowej drużyny półbogów. Miał cichą nadzieję, że chociaż połowa z nich jeszcze żyje. Ale nie łudził się. Nie chciał też martwić Satyra swoimi domysłami. Wolał poświęcić te kilka godzin, a może i dni na wędrówce w górach by odszukać chociażby ciała wojowników. Życie nauczyło młodego Japończyka, że najlepiej pracować solo. Bycie samowystarczalnym było niejednokrotnie korzystniejsze niż praca w grupie. Liczyć tylko na siebie i swoje umiejętności, tak. To Billy preferował i bardzo, bardzo rzadko odchodził od tej reguły. Pierwsze ciało znalazł rozdarte na kilka części i rozrzucone po okolicy. Zmysł łowcy i doświadczenie pomogło odszyfrować jak nieszczęśnik poległ, a wizja ta była niemal realna. Kwaśny uśmiech przeciął poważną twarz wojownika, westchnął i szedł dalej aż napotkał jaskinię tuż przy wodospadzie. Wejście do niej było mocno poznaczone pajęczymi sieciami w środku zapewne bytowały akromantule. Ponowne westchnięcie w przewidywaniu tego co zobaczy. Nie miał nadziei na szczęśliwy koniec tej historii. A mimo to wszedł w ciemność zdając się całkowicie na swe wyostrzone zmysły i instynkt. Walka, a raczej rzeźnia jaką wykonał na kilku młodych osobnikach nie stanowi materiału na historię, którą można było opowiadać przy ogniskach. Bezwzględny i zimny, niewiele różniący się od tych, których zabija. Obojętne spojrzenie obsydianowych oczu spoczęło na kilku kokonach zawieszonych do góry nogami na skalnej półce. Nic nie powiedział, podchodził do każdego z czworga i odcinał go sprawdzając przy tym czy ofiara pajęczaków żyje. Zatrzymał się dopiero przy ostatnim i dopiero tutaj zawahał się. Zmrużył powieki i zaklął. Ostrze katany prześlizgnęło się jak po maśle przez sieć rozcinając kokon wzdłuż. Ze środka wypadła młoda kobieta, była trupio blada, a wargi jak i powieki i koniuszki paców były sine, lecz oddychała. Cud? Nie, nic z tych rzeczy. Prawdopodobnie ukąsił ją zbyt młody pająk, a jad miast zabić – jak to bywa u dorosłych osobników, sprawił, że dziewczyna pogrążyła się we śnie ale żyła. I pewnie prócz bólu w miejscu ukąszenie niczego nie będzie czuła. Billy zakładał po nieznacznym ruchu war u ofiary, że tej śnią się koszmary i pewnie miał rację, ale nie będzie tego drążyć. Spalił ciała poległych na prowizorycznym stosie, a nieprzytomną kobietę, czy raczej dziewczynę zabrał ze sobą. Wiedział, że dalsza droga w tym stanie nie jest wskazana musiał odpocząć, a i blondynce kilka dni wytchnienia dobrze zrobi miała szczęście, że capnął ją niedorostek pajęczaka inaczej byłaby już martwa. Wynajęty domek na wzgórzu nieopodal małego miasteczka, był idealną kwaterą tymczasową. Miał wszystko czego heros potrzebował na tych parę dni. To jest; jedną sypialnię – zajętą akurat przez blondynkę, kuchnię połączoną z jadalnią, łazienkę i taras z widokiem na dolinę i góry. W trasie zrobił jeszcze postój, by zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy i przy okazji odstawił Satyra by ten wrócił do domu. W domku rozpościerał się zapach przygotowywanej zupy pho na wołowinie oraz aromat ziół. Kucharz ubrany był w jeansy, białą koszulę z lnu i również białą przepaskę na włosy. Nucił pod nosem jakiś przebój country i dość energicznie siekał składniki za oknem powoli zapadał zmierzch. Leniwy dźwięk wiatraka i wrzenie wywaru oraz miarowy stukot noża o deskę przekładały się z melodyjnym nuceniem Japończyka
Amelia Bowman
Re: We All Fall In Love Sometimes Pią 26 Lip 2019, 21:40
Misja. Według słownikowej interpretacji słowo oznaczające zdarzenie, które należy zrealizować a dla Amelii coś przed czym się broniła, kiedy tylko padało jej imię. Unikała wyjazdów, konfliktów i walki. Za każdym razem kiedy musiała wziąć udział w misji czuła strach, zagrożenie oraz niepewność. Wszystko to z czego większość herosów drwiła. Brakowało jej odwagi i zazdrościła innym tylko tego, że potrafili stanąć twarzą w twarz z wrogiem nie czując lęku. Znacznie łatwiej byłoby gdyby reszta nie brała jej pod uwagę. Przecież niejednokrotnie udowodniła, że nie była podręcznikowym odpowiednikiem herosa. Nie walczyła zbyt dobrze, migała się przed treningami i najzwyczajniej w świecie była słaba. Lęk, który odczuwała za każdym razem kiedy musiała walczyć był nie do opisania. Bardziej niż o sobie martwiła się o resztę grupy. O to, że swoim zachowaniem może nie tylko przeszkadzać ale również doprowadzić do sytuacji, w której ktoś straci życie. Ta najmniej budująca myśl pojawiała się w najmniej odpowiednim momencie. Doprowadzała do spustoszenia, obnażała największe lęki ale najgorsze było to, że Amelia nie potrafiła się jej pozbyć. Teraz nie było inaczej. Przemierzając kolejne szlaki tej malowniczej krainy czuła się źle. Byli daleko od domu, w nieznanym miejscu i do tego dochodziły sprzeczki, które pojawiały się zbyt często. Już po przyjeździe blondynka zdała sobie sprawę, że decyzja o utworzeniu grupy składającej się z młodych, niedoświadczonych herosów była nierozsądna. Zbyt pewni siebie, nieustępliwi, skoncentrowani na wykonaniu misji - według Amelii tacy właśnie byli. Może dlatego nie mogła się odnaleźć. Przez większość drogi milczała, unikała słownych potyczek, zgadzała się na wszystko byleby tylko zrobić co trzeba i wrócić do domu. Nie wtrącała własnych pomysłów, chociaż w głębi duszy miała ochotę wpleść kilka znaczących poprawek do ich planu. Według niej od samego początku działali zbyt pochopnie, mało odpoczywali a do tego usypiali swoją czujność ciągłymi sprzeczkami. I może dlatego tak szybko polegli. Zgubiła ich zbyt wielka wiara w to, że są niepokonani. Rozproszone umysły, nieuwaga oraz brak współpracy mogły okazać się idealną pożywką dla potworów. Wróg, który dla doświadczonego herosa byłby jedynie zabawką w jego rękach, dla nich stał się zgubą. Padali jeden po drugim. Z początku bronili się dzielnie ale w momencie, w którym na polu wali została tylko ona i jeszcze jeden współtowarzysz, zrozumieli że sprawa została przesądzona. Przegrali z kretesem w najbardziej hańbiący herosa sposób - poddali się. Serce Amelii waliło jak oszalałe. Szum krwi zagłuszał wszystko inne. Ciemność, która powinna wyostrzyć zmysły sprawiała, że jeszcze bardziej się bała. Przerażający krzyk ostatniego z półbogów odbił się głośnym echem. Została sama. Ona i potwór. Duże, niesamowicie brzydkie stworzenie i jego błyszczące w mroku ślepia - ostatnie co zapamiętała. A potem była już tylko ciemność. Żadnego smutku. Może tylko żal, kilka niedopowiedzianych słów i nic poza tym. Śmierć. Powinno tak właśnie być. Ona jako najsłabsza z całej grupy winna była umrzeć pierwsza. Tym większy czuła szok i niedowierzanie, kiedy po zdającym się trwać wieczność śnie obudziła się w nieznajomym miejscu. W głowie miała pustkę. Chłodna analiza zawiodła ją. Nie potrafiła przywołać w pamięci jakiegokolwiek elementu, który naprowadziłby ją na trop. Pytania kłębiły się w jej głowie. Gdzie była? Ile spała? I właściwie jakim cudem przeżyła? Ostrożnie podniosła się do pozycji siedzącej czując ucisk w głowie, spowodowany prawdopodobnie zbyt długim snem. Czując jak ciąży jej górna część zbroi ściągnęła ją, pozostając w koszulce, którą miała pod nią. Zaraz po tym bardzo powoli wstała. Cicha melodia dobiegająca prawdopodobnie pomieszczenia obok, sprawiła, że na ułamek sekundy zawahała się. Z drugiej jednak strony gdyby ktoś chciał ją skrzywdzić zrobiłby to już dawno. Skierowała się w stronę źródła dźwięku. Zamarła w bezruchu widząc jedynie plecy mężczyzny. Nie wyglądał jej jeden z jej współtowarzyszy. - Co ja tutaj robię? - na jej twarzy pojawiło się zagubienie. Jedyna racjonalna reakcja na to co się właściwie z nią stało. Choć powinna być bardziej ostrożna to nie miała na to siły. Tak jakby poddała się w chwili, w której pogodziła się ze śmiercią. - I gdzie są inni? - znała doskonale odpowiedź na to pytanie . Tliła się w niej jednak nadzieja, że to wszystko jest faktycznie złym snem. Bo przecież to nie ona powinna tu stać, czuć aromatyczny zapach posiłku i mieć się całkiem nieźle. Była najsłabszym ogniwem a jednak przeżyła. Niesprawiedliwość losu przytłoczyła ją jeszcze silniej. Oparła się o framugę chociaż wcale nie zrobiło jej się słabo. Chciała tylko usłyszeć jedno jedyne zdanie - oni żyją.
Billy Rocks
Re: We All Fall In Love Sometimes Sob 27 Lip 2019, 16:50
Zabawa nożami w siekanie składników była czymś przy czym Japończyk relaksował się. Lubił to robić ale nigdy z musu, a jedynie z własnej nieprzymuszonej woli. Wkładał w gotowanie sporo wysiłku chcąc, aby dana potrawa smakowała, a jej aromat kusił. Co prawda w życiu Takeshiego nie było wielu takich chwil by mógł cieszyć się z posiłku z przyjaciółmi czy rodziną. I jeśli tych pierwszych miał tylko tylu, że na palcach jednej ręki mógłby zliczyć tak tej drugiej nigdy nie miał. Nigdy to też zbyt brutalne określenie. Miał rodzinę ale nie taką o jakiej marzył. Nie taką jaką widział na filmach, czy poznawał w książkach. Znacznie różniącą się od normalnej rodziny. Chociaż nie żałował nigdy i nie skarżył się. Był wdzięcznym wnukiem i miał szacunek do seniora rodu, który go wychował po śmierci matki. Jego mrzonki o czymś tak śmiesznym jak kochająca rodzina w której dominuje śmiech, ale i zdarzają się kłótnie ulatywały z biegiem lat. Można nawet powiedzieć, że pogodził się z tym, iż nigdy coś takiego nie będzie mu dane przez profesję jaką się trudnił i styl bycia. Nie zmieni się dla nikogo było to dla niego sprzeczne z tym na czym polegało uczucie „zauroczenia” czy miłości. Akceptował wady i zalety, a fałsz i obłudę chował do kieszeni. Nie chcąc aby były one fundamentem czegoś tak niewinnego i pięknego w jego mniemaniu. Wręcz podniosłego i czasem nawet niezrozumiałego. Usłyszał jej kroki szybciej niż wypowiedziała słowa. Wyczulone zmysły zdradzały jej niepewną pozycję, wahanie, a może i nawet strach w głosie? Zmrużył powieki oparty dłońmi o kuchenny blat. Nie bardzo wiedział jak postępować i co robić w takiej sytuacji. Zwykle prac zespołowych unikał i nigdy nie znalazł się w sytuacji nader skomplikowanej emocjonalnie. Tracił i owszem ludzi na misjach, ba czasem sam tylko z nich wracał. Ale ona czuł to była inna. Była jego przeciwieństwem i czuł, że szczera prawda pozbawi ją tej resztki sił jakie spożytkowała na wstanie z łóżka. Z drugiej strony nie zamierzał owijać w bawełnę i snuć fałszywych historii. Nie był kłamcą. – Wyciągnąłem cię z jaskini do której weszliście. – Zaczął spokojnie odwracając się jednoczenie twarzą do kobiety. Chciał dodać kilka słodkich epitetów porównujących tych herosów do idiotów ale powstrzymał się. Z resztą życie zweryfikowało ich. Ot, selekcja naturalna. – Zginęli, tylko ty przetrwałaś. Chociaż wchodząc po was do tej jamy nie miałem nadziei, cud lub cholerne szczęście nazwij to jak chcesz – zbliżył się na wyciągnięcie ręki do blondynki przeczuwając, że ta może zasłabnąć. Postawił kawę na ławę, a brutalna szczera prawda była odzwierciedleniem rzeczywistości w której przyszło im żyć.
Amelia Bowman
Re: We All Fall In Love Sometimes Nie 28 Lip 2019, 01:28
Zginęli. To słowo krążyło w jej głowie. Poczuła jak po policzkach spływają gorące łzy, ale nawet nie próbowała ich ukryć. Obudziły się wyrzuty sumienia, które zasypywały oskarżeniami i krytyką. Była najsłabszym ogniwem całej wyprawy. Od początku nie wykazywała zbyt wielkiego zainteresowania. I dlatego nie powinna była przeżyć. Świadomość tego, że zginęli młodzi, pełni wiary w powodzenie herosi doprowadzała ją do szaleństwa. Czuła obrzydzenie do samej siebie i nie próbowała ukrywać swoje stanu. Patrzyła na mężczyznę pozbawionym wiary spojrzeniem, starając się kilkukrotnie przeanalizować wypowiedziane słowa. Jego chłodny, pewny ton nie pomagał jej w niczym. Była jeszcze bardziej zagubiona. - Zginęli - powtórzyła po nim a następnie spuściła wzrok. Nie umiała odnaleźć się w tej sytuacji. Pierwszy szok minął, pojawiło się niedowierzanie a następnie złość. Przetarła dłonią twarz czując się bardziej zmęczona niż mogłoby się wydawać. Bardziej niż osłabieniem organizmu martwiła się tym, że właściwie niewiele pamiętała. Oparła się o ścianę, próbując zapanować nad drżeniem ciała. Naturalny odruch, który pojawiał się za każdym razem kiedy zaczynała się denerwować. - Czyli to Ty mnie uratowałeś - choć powinna była mu podziękować to ton jakim wypowiedziała ów zdanie wskazywał zupełnie na coś innego. Zażenowanie, wściekłość i irytacja kumulowały się w jej głowie. - Nie powinieneś tego robić - wyszeptała bardziej do siebie niż do niego i przeniosła wzrok na jego twarz. W jej błękitnym spojrzeniu pojawiła się obojętność, dziwna pustka nad którą nie potrafiła zapanować. Reagowała tak za każdym razem kiedy podświadomość podpowiadała jej, że zawiniła. Może nie bezpośrednio ale gdyby bardziej się postarała, gdyby ten jeden raz zdecydowałaby się walczyć a nie poddać się na starcie cała ta sytuacja nie miałaby miejsca. Zignorowała fakt, że był blisko i ostrożnie ominęła go. W dalszym ciągu miała ciężko głową a gorzka prawda docierająca do niej jakby w zwolnionym tempie sprawiła, że musiała usiąść. - Muszę się napić - przełknęła głośno ślinę, starając się rozeznać w sytuacji. Rozejrzała się po pomieszczeniu analizując swoje nowe położenie. Z trudem przychodziło jej zapanowanie nad złością i w dalszym ciągu nie potrafiła zrozumieć jakim cudem przeżyła. - Gdzie ja właściwie jestem? I jakim cudem nas znalazłeś? - oparła łokcie o kolana i skryła twarz w dłoniach. Liczyła na konkretne odpowiedzi, które nawet w najmniejszym stopniu nakreśliłyby jej sytuację. Nie mogła jednak skupić myśli na niczym innym niż twarze jej współtowarzyszy. Znała ich słabo, byli jej obojętni a jednak teraz odczuwała jakąś wielką stratę. Zapewne łatwiej byłoby zapomnieć o tym wszystkim, przejść do porządku dziennego i jak większość herosów pogodzić się z myślą, że na misji może zdarzyć się wszystko. W tym tkwił problem, że Amelia nie była jak większość.
Billy Rocks
Re: We All Fall In Love Sometimes Nie 28 Lip 2019, 17:24
Billy nie bardzo wiedział jak zareagować kobieta wydawała się być w szoku, że w ogóle jeszcze żyje. Nie rozumiał łez, które spływały jej po policzkach i jak kropelki wiosennego deszczu leniwie kapały na drewnianą podłogę. Widząc ten obrazek czuł ukucie w żołądku i nie było to spowodowane głodem, czy złością. Czuł się niekomfortowo z myślą, że widzi ją płaczącą. Dla niego był to powód do radości w końcu przetrwała. Wszak każdy popełnia błędy, a ona jest młoda i ma czas je zniwelować z wiekiem. Wyrzuty sumienia bo straciła współtowarzyszy mogły i owszem doprowadzić do smutku, żałoby ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy taki jest żywot herosa. Niewielu z nas dożyje sędziwego wieku pięćdziesięciu lat. Stojąc na wyciągnięcie ręki złapał się na myśli, że chce ją pocieszyć. Dotknąć i przytulić jednak uważał, że taka ingerencja mogłaby poskutkować kolejną falą żalu i płaczu. Nie chciał by trwoniła łzy w takich okolicznościach, przy nim. Nie poczuwał się do odpowiedzialności za jej stan i nie był dla niej nikim ważnym. Znali się przelotnie z widzenia i tyle. Ba, Japończyk prawdę powiedziawszy niewielką uwagę zwraca na pozostałych obozowiczów ale nigdy nie byli mu całkowicie obcy. Tworzyli pewną grupę, a w mniejszych kręgach nawet rodzinę. Zawiązywały się przyjaźnie i rodziły związki, lecz tak rozbudowanych relacji z nikim prócz wyjątkowej trójki Rocks nie posiadał. – Tak – odparł cicho i natychmiast spuścił wzrok. Jej kolejne zdanie sprawiło mu przykrość. Najzwyczajniej w świecie zraniła go tym osądem tak marnie postrzegając swoje istnienie. Nie rozumiał skąd takie przekonanie i tyle złych emocji w blondynce siedzi. Było to dlań zagadką. W chwili, gdy go minęła poczuł chłód jakim nagle emanowała. Nie potrafił stwierdzić czy to tylko jego wyobraźnia, czy faktycznie otaczała się taką aurą. Przełknął ślinę i przymknął na kilka sekund powieki. Starał się zrozumieć myśli dziewczyny i jakoś jej pomóc. Po kilkunastu sekundach ruszył się w końcu z miejsca i podszedł do blatu kuchennego. Z lekkim zawahaniem chwycił dzbanek z świeżo zaparzoną białą herbatą i nalał do kubka trochę gorącego naparu. – Proszę – podstawił jej pod nos i czekał aż na niego spojrzy lub chwyci w dłonie naczynie. Jej pytania były logiczne i rzeczowe tak samo i on postanowił odpowiedzieć. Stojąc w oddaleniu od niej kilka kroków. – Jesteśmy w dalszym ciągu w północnym Wietnamie oddaleni o jakieś 300 km od Hanoi. Satyr, który był waszym przewodnikiem prosił mnie o przysługę, a że akurat byłem w okolicy to przystałem na jego prośbę. – Stwierdził rzeczowo i jasno. – Byłaś nieprzytomna dobrych kilka godzin jad młodej akromantuli, która cię zaatakowała nie był na tyle silny by cię zabić. – Wyjaśnił kolejną sprawę i zastanowił się przez chwilę nad kolejną kwestią. Oparł się o blat stołu i spoglądając na blond czuprynę powiedział: – Zadbałem o twoich towarzyszy, jeśli wśród nich był ktoś dla ciebie ważny. To jak tylko odzyskasz siły wskażę ci miejsce ich spoczynku – jego słowa były chłodne acz oczy zdradzały troskę.
Amelia Bowman
Re: We All Fall In Love Sometimes Pon 29 Lip 2019, 00:38
Obojętność z jaką inni herosi podchodzili do tematu śmierci była godna pozazdroszczenia. Amelia nie potrafiła reagować w ten sposób. Czuła się współwinna oraz odpowiedzialna za to co się stało. Biorąc pod uwagę własną niezdarność a także fakt, że nie była urodzoną wojowniczką zdążyła przyzwyczaić się do myśli, że pewnego dnia umrze. Była to naturalna kolej rzeczy i dlatego nie bała się śmierci. Kiedy jednak w grę wchodziło życie innych osób reagowała zbyt impulsywnie. Płakała, wyrzucała sobie brak zaangażowania i to, że nie zdecydowała się zadziałać we właściwym momencie.Nie hamowała łez uznawanych przez większość za oznakę słabości. Dlatego też chłód bijący ze słów mężczyzny sprawił, że ciężej było jej odnaleźć się w nowej sytuacji. Z jednej strony miała ochotę wykrzyczeć mu, że nie powinien się tak zachowywać, z drugiej zaś wiedziała, że to ona reagowała zbyt emocjonalnie. Pochłonięta własnymi myślami nie zarejestrowała jego reakcji na słowa, które mogłyby sprawić ból. To nie tak, że nie dbała o jego uczucia. Po prostu w obecnej chwili próbowała poukładać sobie wszystko to co wydarzyło się jeszcze nie tak dawno temu . Rzeczywistość docierała do niej bardzo powoli, pojawiały się pierwsze wskazówki. Elementy układanki zaczęły łączyć się w całość. Brutalny obraz pojawił się w jej głowie. Wplątała palce we włosy a z jej ust wyrwało się głośne westchnięcie. Ocknęła się dopiero w momencie, w którym mężczyzna podał jej kubek. - Dziękuję - krótka, rzeczowa odpowiedź, po której nastąpiła chwila ciszy. Upiła łyk ciepłego naparu czując, że właśnie tego potrzebowała. Odstawiła naczynie na stół a następnie podniosła wzrok na Billego. Słuchała go uważnie, wyłapując z jego wypowiedzi najważniejsze informacje. Wszystko to, co mogłoby się okazać dla niej przydatne. - Czy ktoś poza mną i Tobą wie co się właściwe wydarzyło? - podniosła się z miejsca i podeszła do okna. Wyjrzała przez nie usiłując złapać odrobinę świeżego powietrza. Ból głowy był nadal uciążliwy, rana po ukąszeniu dała o sobie znać kilka razy ale te fizyczne objawy nie miały żadnego znaczenia w obliczu tego co właściwie czuła. Złość, bezsilność i wszechogarniający smutek, nad którym nie panowała. Udało jej się jednak zapanować nad płaczem. Otarła twarz z ostatnich łez. - Wspomniałeś wcześniej, że to że żyję mogę nazwać cudem- zaczęła niepewnie, opierając obie dłonie o parapet. - A Ty wierzysz w nie? W przeznaczenie, cuda, zrządzenie losu? - odwróciła się bardzo powoli a na jej twarzy pojawił się słaby uśmiech. Potrzebowała rozmowy, chciała zająć czymś myśli. Zrobić cokolwiek byleby tylko pozbyć się z głowy obrazów, przypominających o tym strasznym wydarzeniu. Obdarzyła go zagubionym, nieco niepewnym spojrzeniem a następnie postąpiła kilka kroków. Przyjrzała mu się uważnie, szukając na jego twarzy i w oczach czegoś co pomogłoby jej zapomnieć o wyrzutach sumienia. Może chodziło o odrobinę wsparcia? - Chociaż nie czuję się jak ktoś, kto powinien przeżyć to i tak powinnam Ci chyba podziękować, prawda? - po raz pierwszy na jej twarzy pojawił się uśmiech. Był on jednak słaby, pozbawiony jakiegokolwiek wdzięku i znikł niemal natychmiast po tym jak skończyła mówić.
Billy Rocks
Re: We All Fall In Love Sometimes Sro 31 Lip 2019, 13:40
Patrzył na nią w milczeniu była tak niewinna, tak krucha i jakby ulotna, że zdawało mu się iż zaraz może odlecieć, gdy mocniejszy wiat wtargnie do mieszkania i porwie ją hen daleko. Nie potrafił jej pomóc chociaż domyślał się co może czuć. Zwyczajnie brakowało mu słów pocieszenia i wsparcia. Mimo, że był poetą i odczuwał pewne zachowania i chwile mocniej, bardziej dobitnie niż inni nie potrafił uleczyć zranionej duszy, która błąka się samotnie wśród strachów i widm wpadając w pułapkę własnych myśli. Chciał jej pomóc jednak są takie sytuacje, kiedy dobre słowo, gest czy nawet drobny czyn nie zmienią postaci rzeczy. Domyślał się, iż kobieta potrzebuje najzwyczajniej w świecie czasu i jedynie on uleczy ją. Czas bowiem ten ma tą niezwykłą siłę, że koi nerwy, łagodził gniew, a przede wszystkim leczy rozdarte serca. I chociaż Rocks nigdy nie kochał tak jak by tego pragnął to o sile czasu wiedział swoje. Wystarczyło tylko zebrać kawałki zranionej duszy w kupę i ponownie zanurzyć się w nurcie rzeki zwanej życiem zdając się na czas i los, a temu drugiemu czasem dopomagając. Wnet i odnajdzie się szczęście, bowiem dla każdego jest ono zapisane w gwiazdach. Każdy człowiek znajdzie szczęście czasem tylko trzeba cholernie długo czekać i swoje wycierpieć, ale w końcu zapuka do drzwi każdego z nas i wnet powitamy je jak starego przyjaciela, którego nie widzieliśmy kilka lat. Billy głęboko wierzył w swoje ideały i założenia. Świat był dla niego za okrutny, ale co miał powiedzieć o polnym kwieciu, które wpierw zmrożone przez szpony mrozu zostaje rozdarte, gdy zrywa się wicher? Tak właśnie przedstawiała się Amelia w jego oczach. Jako niewinna i bogom nic niewinna dusza, którą spotkało coś strasznego. Emocje jakie targały wojownikiem były nader widoczne w jego obsydianowych oczach i chociaż nie zdradzał się miną czy ruchem ciała to roztaczał w myślach ochronny płaszcz wokół blondynki przed kroplami smutku, żalu i złych myśli. – Jedynie Satyr, lecz zawiadomi, a może już zawiadomił Asklepiosa o obecnych wydarzeniach. Jesteś bezpieczna nie masz się czym martwić nikt nie będzie wymagał od ciebie pokuty za ten… wypadek. – Przeklął w myślach głupotę i nierozwagę młodych herosów tak śmiało ryzykujących życiem dla poklasku. Sytuacje taka jak ta przytrafiały się okazjonalnie, lecz nikt nigdy nie wychodził z pretensjami w stronę osoby, która przetrwała. Wszyscy wiedzieli jaka jest sytuacja, a życie z oddechem Śmierci na plecach było już rutyną. Jeśli jednak ktokolwiek śmiałby wytknąć tej kobiecie fakt, że przeżyła… Rocks nie oszczędziłby go. Zrobiłby to w sposób jemu odpowiedni z subtelnością i klasą nie zdradzając się z uczuciem troski o blondynkę, a jednocześnie tak trwale i pamiętliwie, że nikt by nie śmiał powiedzieć o niej złego słowa. Nie miał pojęcia skąd taka nagła wściekłość na myśl o tym, iż ktoś mógłby ją skrzywdzić? Nie była to litość ani miłosierdzie raczej chęć pomocy i widok wrażliwej na zło tego świata duszy. Milczał kiedy zaczęła mówić stał i spoglądał na jej twarz bez wyrazu nie zdradzając się żadną emocją. Jak posąg chłodny i obojętny jednak wewnątrz był swym przeciwieństwem. Bał się otworzyć powiedzieć wszystko to o czym myślał. Nie chciał by uznała go za słabego. Gdy podeszła otworzył szerzej oczy sam postawił krok w przód i zawahał się. Dopiero jej nikły uśmiech sprawił, że lustro odgradzające ich od siebie, jego od emocji nim targających pękło z początku lekko, lecz z każdą sekundą coraz mocniej, aż w końcu runęła ta bariera tak niepotrzebna i irracjonalna, że aż tchu brak. Dotknął jej czoła palcem wskazującym i środkowym. Stanowczy ruch dłoni i lekki uśmiech rozpromienił jego oblicze. – Wszystko siedzi w twojej głowie to od ciebie zależy kim jesteś. Czy cudem co rozpromieni czyjeś życie, czy nic niewartym pyłkiem w historii świata? wybierz mądrze. – Po tych słowach opuścił dłoń i musnął opuszkami palców policzek kobiety. Po chwili odwrócił się na pięcie i podszedł zamieszać zupę.
Amelia Bowman
Re: We All Fall In Love Sometimes Sro 31 Lip 2019, 22:41
Próbowała się uśmiechać ale myśli zaczęły ją przytłaczać. Zaciskały szpony na umyśle, chcąc pozbawić ją w całości poczucia bezpieczeństwa. Miała wrażenie, że ciężki głaz opada w jej żołądku a nogi i ręce drętwieją. Starała się nie dać po sobie poznać tego co właśnie się z nią działo ale była kiepską aktorką. Z trudem przychodziło jej ukrywanie emocji. W przeciwieństwie do rozmówcy na twarzy Amelii w większości przypadków można było dostrzec smutek oraz niepewność, rzadziej uśmiech. Była delikatna, brakowało jej pewności a przy tym rzadko dopuszczała do siebie kogokolwiek. Wolała cierpieć w samotności niż dać się komuś zranić. Doświadczenia z przeszłości sprawiły, że nie potrafiła zaufać. Była więc zdziwiona, kiedy obecność prawie nieznajomego mężczyzny nie wprawiła ją w zakłopotanie. Obserwowała uważnie jego twarz, która okryta była zwykłą nieodgadnioną powłoką obojętności. Tylko w oczach coś się zmieniło, ale w tamtym momencie nie potrafiła tego nazwać. Skupiła się na jego głosie oraz informacjach, które próbował jej przekazać. Był przy tym rzeczowy, jasno przedstawił całą sytuację a jednocześnie sprawił, że poczuła się bezpiecznie. To niezrozumiałe uczucie zakiełkowało w niej na dobre kiedy po raz kolejny spojrzała mu prosto w oczy. - Nie boje się pokuty. Nie dbam też o to jak zostanę odebrana przez innych. Przyzwyczaiłam się do żartów i tego, że jestem obiektem kpin. Zwyczajnie chodzi o to, że zawiodłam samą siebie i tych ludzi, którzy próbowali zrobić cokolwiek kiedy ja po raz kolejny się poddałam.- spuściła wzrok na podłogę. Bijąca z jej słów szczerość zadziwiła nawet ją samą. To nieprawdopodobne, że z taką łatwością przyszło jej się otworzyć przed osobą, której tak na dobrą sprawę nie znała. Z reguły miała z tym problem. W tym jednak momencie nie potrzebowała niczego tak jak odrobiny szczerości, zrozumienia oraz troski. Tego nieprawdopodobnie pięknego uczucia, którym obdarzył ją ojciec od pierwszych jej dni. Jedyny przyjaciel i człowiek, za którego gotowa była oddać życie. Po jego śmierci pozostała jedynie pustka w sercu, której nikt do tej pory nie był w stanie wypełnić. Otworzyła usta by coś powiedzieć ale tak nagły, niespodziewany gest mężczyzny wprawił ją nie tyle w zakłopotanie co osłupienie. Od początku wydawał się zdystansowany, obojętny, może nieco oschły i dlatego nie spodziewała się po nim takiej reakcji. Przez kilka sekund jej oddech był szybszy niż normalnie, ciało zadrżało zdradzając szereg emocji, nad którymi nie potrafiła zapanować. W normalnych okolicznościach zapewne odsunęłaby się chcąc uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z nieznajomym. Nie uczyniła tego i najgorsze było to, że nie wiedziała dlaczego. - Chciałabym być cudem - nie kontrolowała tych słów. Zrozumiała, że wypowiedziała je na głos, dopiero kiedy palce mężczyzny na ułamek sekundy złączyły się z jej policzkiem. Poczuła się zawstydzona i jednocześnie zrobiło jej się gorąco. Na szczęście ( albo i nie ) Billy wrócił do swoich obowiązków, pozostawiając ją oszołomioną, z natłokiem myśli i lekko zaczerwienionymi policzkami. - Nie wiem czy kiedyś dane było nam się poznać ale mam na imię Amelia - trwająca niespełna minutę cisza zaczęła jej ciążyć. Po raz kolejny spuściła wzrok na podłogę czując się bardziej niż dotychczas skrępowana. Nie potrafiła zrozumieć swojej absurdalnej reakcji na coś na co większość ludzi reagowała naturalnie. Musiała jednak przyznać coś co przychodziło jej z trudem - pierwszy raz od bardzo dawna spotkała się ze zwykłą życzliwością i troską. Uczuciami, których od bardzo dawna podświadomie pragnęła.
Billy Rocks
Re: We All Fall In Love Sometimes Sro 07 Sie 2019, 19:49
Uśmiech na twarzy Japończyka zniknął, a w jego miejscu pojawił się grymas gniewu. Zacisnął szczęki, lecz nic nie mówił. Spoglądał na nią w milczeniu absorbując każde wypowiedziane słowo. Śledząc ruch różowych warg blondynki i przewidując, a wręcz jakby czytając jej myśli, zadrżał. Targały nim emocje złapał się na tej reakcji dopiero po dobrych kilku minutach. Był w lekkim szoku, że odczuwa tak nagle tak wiele. Zastanawiające dlaczego? – Nie boisz się…? – powtórzył tonem grobowym. Wyraz jego twarzy przybrał nagle złowrogiego wyrazu. – Jesteś tchórzem… – odparł bez pogardy, lecz chłodno i rzeczowo. Jego słowa były jak zimny prysznic po dniu spędzonym na upale. – Ale tchórzem potrafiącym przyznać się do swojej słabości, czy zatem to już nie odwaga? – Zawiesił głos, a wyraz twarzy zmieniał się jak w kalejdoskopie przybierając teraz nieco pogodniejsze odbicie. – Od dziś nie będziesz obiektem kpin, żartów, prześladowań. Nie stanę się twoim cieniem ale zaopiekuje się tobą. Sprawię, że odzyskasz z dawien dawna zagubioną pewność siebie. Chcę widzieć w twych oczach blask na który je stać. Czy rozumiesz o czym mówię? – Stwierdził ponownie dotykając jej twarzy tym razem ująwszy ją za podbródek. Ruch ten był stanowczy i przedstawiał zdecydowanie, a jednocześnie ciepło bijące od ciała Japończyka mogło przyciągać. On sam się uśmiechnął, nieznacznie. Słuchał w milczeniu jej słów odkładając odpowiedź na później sądził, że jeszcze trochę emocji i blondynka wybuchnie, a tego by nie chciał. Nie po to szykował kolację, aby sam miał ją zjeść. Co to to nie. W pewnym momencie ujął najzwyczajniej w świecie drobną dłoń kobiety i pocałował ją. – Bardzo mi miło panienkę poznać nazywam się… – zawahał się, niewiele osób na świecie znało jego prawdziwe imię, przełknął nagromadzoną ślinę, która niczym głaz stoczyła się w dół przełyku – Takeshi Yamamoto – uśmiechnął się i wyprostował z lekkiego skłonu. Gdy wrócił do blatu kuchennego mieszał chwilę potrawę po czym zaprosił gestem dłoni blondynkę do stołu i podał jej zupę pho. Myślał cały ten czas nad znaczeniem jej słów, oraz tego co jej powiedział. Aż w końcu uznał, że starczy już tego i nie ma co hamować emocji. Niech potok rozmowy dalej płynie nurtem nieprzerwanym i wolnym. – Jesteś cudem, ja to wiem i ty to wiesz. To wystarczy, a teraz wcinaj. – Uśmiechnął się nieco szerzej ukazując przy okazji białe drobne zęby.